Bieganie w takim upale było samobójstwem. Zanim dotarłem do mieszkania
Shikamaru, byłem tak mokry, jakbym wyszedł prosto z basenu. W ubraniach. Bo
nawet gacie nieprzyjemnie lepiły mi się do ciała.
Zadzwoniłem do drzwi, ignorując fakt, że była dopiero ósma rano, a skoro
Nara miał urlop, mógł jeszcze spać. Nieważne. To co chciałem mu powiedzieć, było
ważne.
Kiedy po dłuższym czasie nikt mi nie otworzył, zadzwoniłem raz jeszcze.
Bardziej natarczywie. Najwyżej Temari mnie zabije. To również nie było w tej
chwili ważne. No bo Sasuke… no bo to było ważne.
Zanim zadzwoniłem po raz trzeci, tym razem planując na dobre uwiesić się
na dzwonku, drzwi się otworzyły. Shikamaru pchnął mnie do tyłu, wyszedł i
pociągnął mnie za łokieć. Szedłem za nim bez słowa, a raczej dawałem się
ciągnąć, bo tempo, które obrał, było zawrotne.
Puścił mnie, dopiero kiedy znaleźliśmy się za zakrętem. Z dala od drzwi i
okien do jego domu. Z dala od wściekłej Temari.
– Co jest, pali się? – zapytał ze znużeniem.
– Żeby jeszcze było co…
Westchnął.
– Dobra, to nie było śmieszne. Co się stało?
Otworzyłem usta i… Przeszedłem na drugą stronę ulicy, żeby zakupić od
pani w warzywniaku butelkę wody. Zimna, bo z lodówki, orzeźwiająca, smakowała
jak nigdy.
– Tak się zastanawiałem… jak myślisz, czy Yamato byłby w stanie coś
zaradzić z tymi drzewami? No wiesz, styl drewna i w ogóle…